Back to Top

Była Warszawska Wiosna '79 Video (MV)






Wojciech Młynarski - Była Warszawska Wiosna '79 Lyrics




Była warszawska wiosna siedemdziesiąt dziewięć
I zielenią majową miasto się okryło
Nuciły zmierzchem gwiazdy na wiosennym niebie
Lecz ciężkich, ludzkich myśli to nie odmieniło
Bo ta wiosna prześliczna i tak pewna siebie
Była w bzach, w gwiazd obrotach, w ludziach jej nie było
Śliczna wiosna o ślicznych zakochanych marzy
A ludzie byli brzydcy, zmęczeni i szarzy

Kolega muzyk mieszkał na Placu Zamkowym
Gdy od niego do siebie do domu wracałem
Z Placu Teatralnego skręcałem w Wierzbową
I nie raz przy Żołnierza Grobie przystawałem
Lecz gdym patrzył na gmachy, na pomników głowy
Dlaczego są tak smutne? Sam siebie pytałem
I często przed zaśnięciem głowę dłońmi wsparłem
Wspominając te place o zmierzchu wymarłe

Przypomniałem sobie, jak minionej zimy
Przez te place przestronne, w noc grudniową, ciemną
Szedłem z kumplem Polakiem, ale z Argentyny
On był malarz i nerwus i rozmawiał ze mną
Powtarzając: patrz, bracie, to miasto jest sine
Lecz chęć, by je malować, jest chęcią daremną
Ja potrzebuję słońca, jasności i ciepła
Krew w żyłach tego miasta jest sina i skrzepła

Jam się z nim kłocił - rację mu przyznając w duchu
Lecz gdybyś chciał sinością biel płotna pomazać
Mogłbym ci, moj ty polsko-argentyński druhu
Bardzo inspirujące modele pokazać
Siną twarz wspołrodaka, spitą berbeluchą
Siny mundur zomowca, siną z furii władz
I siną pryzmę śniegu, i chmurę na niebie
I siną dłoń żebraka, co w śmietniku grzebie

Opisy ludzi świetnie szły mi na papierze
Tych rożnych Waldkow, Zdzisiow z Gdyni czy z Krakowa
Lecz gdyby spytał kto, czy w ich wspolny zryw wierzę
To by się odpowiedzią mocno rozczarował
Tak, tak piosenek moich cwany bohaterze
Powtarzający chytrze, do kogo ta mowa?
Spisywałem twe gadki, śmiesznostki, przestrogi
Lecz kiedym cię spotykał - schodziłem ci z drogi

Myślałem: czemu taka szarość mnie ogarnia?
Czemu miła, życzliwa twarz tak rzadko mignie?
Czemu kraj w długach, zdrowy rozsądek w męczarniach
A rzeczywistość w jakiejś upiornej malignie?
I śpiewa dziarskim chorem lokajska małpiarnia
I to się już nie zmieni, nie ruszy, nie dźwignie?
Poczynałem, to wyznać tutaj się ośmielę
Gardzić dokoła ludźmi ze sobą na czele

Wiem, bardzo to upraszczam, o wiele za bardzo
Lecz chcę wspomnieć kraj, w ktorym świt ze wstydu blady
Witał tych, co się boją, sami sobą gardząc
Chcę wspomnieć atmosferę końca tej dekady
Chcę wspomnieć serca, ktore, gdy się zbyt zatwardzą
Zmiękczyć je, uanielić już nikt nie da rady
I nikt by się takiego nie śmiał podjąć trudu
A ten kraj właśnie wtedy dojrzewał do cudu

Maj mijał. Myśmy żyli, w gazetach czytając
Drobnym druczkiem i wcale nie na pierwszej stronie
Że pierwszy raz ma przybyć do swojego kraju
Polski Papież i w miast pielgrzymkach utonie
I dla połowy chętnych miejsc w mieście nie mają
- Pisano - i o innych problemow milionie
I im bardziej się chwila przybliżała owa
Tym bardziej się błaźniła gazet nowomowa

Wigilią tej wizyty przez znajome place
Wczesnym zmierzchem czerwcowym szedłem razem z Żoną
Przez chwilę mi się zdało, że świadomość tracę
Ponury Plac Zwycięstwa radością zapłonął
Stawiano krzyż i ołtarz, wrzały liczne prace
I był tłum warszawiakow, jakże odmieniony
Ludzie stali łagodni, pogodni, odświętni
Do gadania nieśpieszni, do pomocy chętni

I nie był to jedynie tłum gapiow ciekawy
Ktoremu czas przez palce głupawo przecieka
Bez uprzedzeń, bez złości, goryczy, obawy
Człowiek witał swe miasto i miasto człowieka
Jak w wielkim trolejbusie z pieśni Okudżawy
Gdy bol od ludzkich skroni jak szpaczek ucieka
Ujrzałem innych ludzi, odmienione miasto
Chwilę przed tą wizytą, na pięć przed dwunastą

Z głową w dłoniach zrobiłem rachunek sumienia
I wzrokiem odmienionym dokoła spojrzałem
Jeszcze poł rozumiejąc, co mnie tak odmienia
Napotykanych ludzi za ręce ściskałem
Raz po raz powtarzając: to cud, bez wątpienia
I nagle zobaczyłem mirt i wstążkę białą
Którą Matka wiązała na grubej gromnicy
Gdym do Pierwszej Komunii szedł we wsi Pęcice

I splotły się dwie chwile: ta chwila dziecinna
Gdym był tak blisko Boga i tak blisko ludzi
I ta chwila dorosła, jakże od niej inna
Gdy się w sercu stwardniałym późna wiosna budzi
I gdy się w ludzkich głowach myśl wspólna poczyna
Że ten, kto chce nas złamać, daremnie się trudzi
Janie Pawle! Nie było Cię tam jeszcze Ciałem
Lecz wtedy na placu wiem, że Cię spotkałem
[ Correct these Lyrics ]

[ Correct these Lyrics ]

We currently do not have these lyrics. If you would like to submit them, please use the form below.


We currently do not have these lyrics. If you would like to submit them, please use the form below.




Była warszawska wiosna siedemdziesiąt dziewięć
I zielenią majową miasto się okryło
Nuciły zmierzchem gwiazdy na wiosennym niebie
Lecz ciężkich, ludzkich myśli to nie odmieniło
Bo ta wiosna prześliczna i tak pewna siebie
Była w bzach, w gwiazd obrotach, w ludziach jej nie było
Śliczna wiosna o ślicznych zakochanych marzy
A ludzie byli brzydcy, zmęczeni i szarzy

Kolega muzyk mieszkał na Placu Zamkowym
Gdy od niego do siebie do domu wracałem
Z Placu Teatralnego skręcałem w Wierzbową
I nie raz przy Żołnierza Grobie przystawałem
Lecz gdym patrzył na gmachy, na pomników głowy
Dlaczego są tak smutne? Sam siebie pytałem
I często przed zaśnięciem głowę dłońmi wsparłem
Wspominając te place o zmierzchu wymarłe

Przypomniałem sobie, jak minionej zimy
Przez te place przestronne, w noc grudniową, ciemną
Szedłem z kumplem Polakiem, ale z Argentyny
On był malarz i nerwus i rozmawiał ze mną
Powtarzając: patrz, bracie, to miasto jest sine
Lecz chęć, by je malować, jest chęcią daremną
Ja potrzebuję słońca, jasności i ciepła
Krew w żyłach tego miasta jest sina i skrzepła

Jam się z nim kłocił - rację mu przyznając w duchu
Lecz gdybyś chciał sinością biel płotna pomazać
Mogłbym ci, moj ty polsko-argentyński druhu
Bardzo inspirujące modele pokazać
Siną twarz wspołrodaka, spitą berbeluchą
Siny mundur zomowca, siną z furii władz
I siną pryzmę śniegu, i chmurę na niebie
I siną dłoń żebraka, co w śmietniku grzebie

Opisy ludzi świetnie szły mi na papierze
Tych rożnych Waldkow, Zdzisiow z Gdyni czy z Krakowa
Lecz gdyby spytał kto, czy w ich wspolny zryw wierzę
To by się odpowiedzią mocno rozczarował
Tak, tak piosenek moich cwany bohaterze
Powtarzający chytrze, do kogo ta mowa?
Spisywałem twe gadki, śmiesznostki, przestrogi
Lecz kiedym cię spotykał - schodziłem ci z drogi

Myślałem: czemu taka szarość mnie ogarnia?
Czemu miła, życzliwa twarz tak rzadko mignie?
Czemu kraj w długach, zdrowy rozsądek w męczarniach
A rzeczywistość w jakiejś upiornej malignie?
I śpiewa dziarskim chorem lokajska małpiarnia
I to się już nie zmieni, nie ruszy, nie dźwignie?
Poczynałem, to wyznać tutaj się ośmielę
Gardzić dokoła ludźmi ze sobą na czele

Wiem, bardzo to upraszczam, o wiele za bardzo
Lecz chcę wspomnieć kraj, w ktorym świt ze wstydu blady
Witał tych, co się boją, sami sobą gardząc
Chcę wspomnieć atmosferę końca tej dekady
Chcę wspomnieć serca, ktore, gdy się zbyt zatwardzą
Zmiękczyć je, uanielić już nikt nie da rady
I nikt by się takiego nie śmiał podjąć trudu
A ten kraj właśnie wtedy dojrzewał do cudu

Maj mijał. Myśmy żyli, w gazetach czytając
Drobnym druczkiem i wcale nie na pierwszej stronie
Że pierwszy raz ma przybyć do swojego kraju
Polski Papież i w miast pielgrzymkach utonie
I dla połowy chętnych miejsc w mieście nie mają
- Pisano - i o innych problemow milionie
I im bardziej się chwila przybliżała owa
Tym bardziej się błaźniła gazet nowomowa

Wigilią tej wizyty przez znajome place
Wczesnym zmierzchem czerwcowym szedłem razem z Żoną
Przez chwilę mi się zdało, że świadomość tracę
Ponury Plac Zwycięstwa radością zapłonął
Stawiano krzyż i ołtarz, wrzały liczne prace
I był tłum warszawiakow, jakże odmieniony
Ludzie stali łagodni, pogodni, odświętni
Do gadania nieśpieszni, do pomocy chętni

I nie był to jedynie tłum gapiow ciekawy
Ktoremu czas przez palce głupawo przecieka
Bez uprzedzeń, bez złości, goryczy, obawy
Człowiek witał swe miasto i miasto człowieka
Jak w wielkim trolejbusie z pieśni Okudżawy
Gdy bol od ludzkich skroni jak szpaczek ucieka
Ujrzałem innych ludzi, odmienione miasto
Chwilę przed tą wizytą, na pięć przed dwunastą

Z głową w dłoniach zrobiłem rachunek sumienia
I wzrokiem odmienionym dokoła spojrzałem
Jeszcze poł rozumiejąc, co mnie tak odmienia
Napotykanych ludzi za ręce ściskałem
Raz po raz powtarzając: to cud, bez wątpienia
I nagle zobaczyłem mirt i wstążkę białą
Którą Matka wiązała na grubej gromnicy
Gdym do Pierwszej Komunii szedł we wsi Pęcice

I splotły się dwie chwile: ta chwila dziecinna
Gdym był tak blisko Boga i tak blisko ludzi
I ta chwila dorosła, jakże od niej inna
Gdy się w sercu stwardniałym późna wiosna budzi
I gdy się w ludzkich głowach myśl wspólna poczyna
Że ten, kto chce nas złamać, daremnie się trudzi
Janie Pawle! Nie było Cię tam jeszcze Ciałem
Lecz wtedy na placu wiem, że Cię spotkałem
[ Correct these Lyrics ]
Writer: Wojciech Mlynarski
Copyright: Lyrics © Sony/ATV Music Publishing LLC


Tags:
No tags yet